Anna Bujalska, Zbigniew Bąk
Australia – Kraina czarnoksiężnika z Oz.
artykuł czytany
1389
razy
Cairns - Wielki błękit [16.11.2008]
Wylatujemy na południe kontynentu do Cairns, czas przelotu 3 godziny. Wychodząc z samolotu uderza w nas podmuch gorącego powietrza, temperatura 32 stopnie. Jesteśmy zakwaterowani w Cairns Villa. Hindus w taksówce opowiada nam w samych pozytywach o tym miejscu. Nie widziałam jeszcze tak urokliwego miejsca. Roślinność, ptactwo, krajobraz dżunglowy. Aż trudno uwierzyć ze może być tak zróżnicowana roślinność i to w jednym państwie ale ze jest ono wielkości Europy to jest to do zrozumienia. Chatki wśród pięknych, gęstych drzew, palmy, basen, cóż więcej oprócz doborowej kompanii potrzeba do szczęścia... Bez wyrzutów sumienia leniuchujemy resztę dnia w ośrodku.
Następny cały dzień upływa podobnie... Leżymy i byczymy się na maksa w basenie i na leżakach. Upal i ta wilgotność powodują ze nic się nie chce. Długo tak nie potrafimy i zaczyna po pewnym czasie nas nosić. Jedziemy wieczorem do centrum, chcemy zabukować bilety na jutrzejszy rejs statkiem na Green Island gdzie będziemy nurkować. W centrum na gigantycznych drzewach przyglądamy się całym stadom nietoperzy-wampirów, cos niesamowitego ze potrafią żyć z człowiekiem w takiej symbiozie w takim miejscu. Na bulwarze wzdłuż wybrzeża ciągnie się cała masa kawiarenek i sklepów, na każdym rogu przygrywa jakaś kapela, wakacyjny nastrój trwa tu cały rok.
Rano taksówką, oczywiście gdzie jak zwykle kierowcą jest Hindus jedziemy do portu skąd statkiem wypływamy na Wielka Rafę Koralową, największą na świecie ale czy najładniejsza, ciężko ocenić... Taksówka kosztuje tyle samo co bilet autobusowy dla 4 osób wiec nie warto się nawet wysilać na inny środek lokomocji. Nasz okręt Big Cat dociera ok. 11.00 do Green Island. W wodzie widać setki gatunków rożnych ryb, sama wyspa tętni życiem od turystów, cześć zajmują bary, hotel, zagroda z krokodylami, sklepy i agencje pośredniczące w oferowaniu atrakcji a cześć to dzika enklawa na której żyją sobie rożne gatunki zwierząt i ptaków. Jednym słowem każdy znajdzie cos dla siebie w przerwie pomiędzy nurkowaniem. Wypływamy łodzią ze szklanym dnem na ocean aby podziwiać karmienie ryb. Nurkowanie daje niezapomniane wrażenie, spotykamy dwa rekiny, na szczęście są już po obiedzie. Dzień kończymy po powrocie ucztą przyrządzoną na elektrycznym grillu których w mieście jest pod dostatkiem a które są w użytkowaniu darmowe.
Całą noc lało, budzimy się z nadzieją ze się wypogodziło ale niestety daremne oczekiwania. Ruszamy na zwiedzanie miejscowej dżungli ale strugi wody z nieba zmuszają nas do schronienia się w miejscowym ośrodku sportu. I znowu mila niespodzianka. Nie wiedząc czy w ogóle będziemy się tam mogli schronić wita nas człowiek który wypożycza na miejscu rolki. Częstuje nas herbatą, rozmawiamy serdecznie, my ciekawi jego, on nas.
Wracamy w momencie gdy na chwile przestaje lać i resztę dni spędzamy sącząc drinki na naszym tarasie. Po południu się rozpogadza i ucinamy w basenie rozmowę z ludźmi z RPA. Bardzo serdeczni i życzliwi choć wbrew pozorom nie są tutaj na wakacjach tylko w pracy.
Powrót [20.11.2008]
Lecimy z powrotem do Sydney. Burza i pioruny towarzyszące przy lądowaniu dostarczają nam sporej dawki adrenaliny. Zaczynamy odbierać to miasto jak swoje własne, czujemy jego rytm , rozumiemy miejscowych ludzi – Ozich jak sami się nazywają Australijczycy, którzy przemierzają jego ulice na pewno w mniejszym pośpiech niż Europejczycy. Poczułam w pewnym momencie ukłucie w sercu kiedy mam odczucie ze musimy opuścić to miejsce i ze mogę już tu nigdy nie wrócić. Taksówką udajemy się do Kings Cross, części miasta która jest okryta złą sławą, dzielnica „czerwonych latarni” mieści się w samym centrum miasta i nigdy nie zasypia. W hostelu okazuje się ze nasza rezerwacja gdzieś się zawieruszyła i musimy spać w oddzielnych pokojach, rezygnujemy i zamieszkujemy obok w hoteliku wynajmowanym na godziny prostytutkom i ich klientom. Standard pokoju ma wiele do życzenia ale nie w takich miejscach się spało, cena niestety Hiltonowska . Pokoje brudne, obdrapane, ślady przypaleń od papierosów są dosłownie wszędzie ale czego można się spodziewać po dzielnicy prostytutek i transwestytów. Noc przyniosła jeszcze więcej sensacji, to co się dzieje tam na ulicach nie widać nawet w filmach...
I przychodzi nasz ostatni dzień, płyniemy statkiem na Manly Beach, plaże którą upodobali sobie miejscowi, otwarty ocean, wielkie fale, ludzie nie tylko przychodzą tu się poopalać ale i zjeść lunch w jednej z dziesiątek restauracji, posiedzieć przy nadmorskim bulwarze, poczytać książkę, podładować akumulatory do dalszej pracy i poczuć kontakt z tak wielkim żywiołem jakim jest ocean. Powrót do domu nadchodzi nieuchronnie, niestety wszystko co dobre szybko się kończy, na pewno wiele zostanie w mojej głowie, inni ludzie, ich mentalność, spokojny , bez stresowy styl życia urzekł mnie na zawsze, krajobrazy które wyrznęły w mojej świadomości jedne z najpiękniejszych doznań. Ogółem przemierzyliśmy 38 tyś. kilometrów , w powietrzu i na wodzie, pieszo i samochodem i spokojnie moglibyśmy okrążyć Ziemię. Na początku sądziliśmy że to podróż naszego życia ale teraz już wiem że ta podróż ciągle przed nami, że nie można tak myśleć i spocząć na laurach, że trzeba każdą następną tak traktować a satysfakcja będzie gwarantowana. Przed nami długa podroż i tylko teraz liczy się to a żeby szczęśliwie i cało dotrzeć do domu. Usiąść i odpocząć ale wiem że nie na długo, że wkrótce znowu odezwie się w nas dusza włóczykija...
www.homohibernatus.euPrzeczytaj podobne artykułyfotoreportaż